Czytaj relacją z dnia pierwszego....
Zatem nadszedł w końcu ten dzień - 30 września A.D. 2006.
Pobudka nastąpiła o godzinie 6:00. Na polu (dla warszawiaków - na dworze) jeszcze ciemno. O godz. 6:20 zaczęło
robić się jasno ale słońca jeszcze nie widać. Na śniadanie znów ryż, znów z jogurtem choć tym razem dodałem po
bananie do naszych porcji, a na zakąskę Snickers. O godz. 7:40 wyruszyliśmy w drogę wokół Tatr. Przez uśpione Zakopane
przemknęliśmy z prędkością błyskawicy. Z jednego z mijanych domów unosił się pionowo w górę dym z komina. Na
tej podstawie wysnułem wniosek, że tego dnia będzie ładna pogoda. Po przejechaniu 10 km minęliśmy wejście do Doliny
Kościeliskiej. O tego momentu do samego Chochołowa było/jest z górki. Przed przejściem granicznym
wymieniliśmy korony, a od sprzedawcy dowiedzieliśmy się, że dobry obiad na Słowacji to wydatek
rzędu 180 koron. Więc mając 220 koron powinno nam wystarczyć na obiad. Po 22 km przekroczyliśmy granicę państwa
w Chochołowie. Co ciekawe polskich celników nie było w tym dniu w pracy.
Pierwszy podjazd okazał się zagadką, bowiem na znaku było określone 12% nachylenie a
mój cudowny licznik pokazał w szczytowym momencie tylko 8%. Znak został postawiony chyba w celu osłabienia
psychiki kolarzy. Od początku tego podjazdu cała droga i okolica była spowita we mgle. Po 28 km w Vitanovej odbiliśmy na
południe w kierunku ciepłych źródeł w Oravice, a po mgle nie ma już śladu. Muszę przyznać, że trochę inaczej sobie wyobrażałem
tą trasę - obawiałem się dużych podjazdów od początku. Przewodnik, z którego korzystaliśmy jest w pewnym miejscu zdezaktualizowany.
Droga, która miała być skrótem "w większej części z dziur niż asfaltu" [1] przed Habovką okazała się być świeżo wybudowaną i łagodnie sprowadziła
nas do Zuberca (49.80 km jazdy).
O godz. 10, po przejechaniu 51 km licznik zanotował 16 stop. Celcjusza w słońcu! Tatry wciąż były za chmurami
czy też mgłą. Chwilę później zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie - banan i batonik. Za kamieniołomem zaczął się
pierwszy poważny podjazd - miejscami 15% nachylenia. W przewodniku tak go opisano: "Zaraz za kamieniołomem szosa staje dęba.
Niejeden zsiądzie z roweru jeszcze przed ostrym zakrętem w prawo, gdzie trasa nieco łagodnieje..." [1]. Nam udało się pokonać
ten podjazd bez większych problemów ;-) "Podjazd, widoki i mało dziur" - powiedział Arek na 57 kilometrze. Podczas podjazdu
najpierw zdobyliśmy Wyżną Huciańską Przełęcz (Vyšne Hutianské Sedlo; ok. 950 m n.p.m.), a następnie Kwaczańską Przełęcz
(Kvaćianske sedlo, ok. 1070 m n.p.m.). Nie muszę zaznaczać, że widoki były zapierające dech w piersiach i to nie tylko z powodu podjazdu.
"Zjazd, który się tu zaczyna, nie ma sobie równych w Tatrach. Do poziomu Jeziora Liptowskiego jest ponad 500 metrów różnicy
w wysokości" - tyle przewodnik [1] i należy się z nim zgodzić. Karkołomne serpentyny wijące się jak zaskroniec dostarczyły nam
niezapomnianych wrażeń. Serpentyny były tylko dwie i mnie zawiodły że tak szybko się skończyły ;) [przypis Arka].
Ani się spostrzegliśmy, jak pokonaliśmy 70 km i wjechaliśmy do Liptowskich Matiaszowic.
Po pokonaniu 85 km dotarliśmy do jedynego "dużego" słowackiego miasta na naszej trasie - Liptowskiego Mikulasza.
"Miasto trochę większe od Zakopanego jest kilkakrotnie starsze od polskiego kurortu" [1]. O godz. 11:58 minęliśmy tablicę oznaczającą koniec
tej miejscowości i chwilę potem zatrzymaliśmy się na trzecie śniadanie. fajnie to brzmi :D
znaczy wszystko ok, ale bardzo podoba mi się to stwierdzenie :)
poczułem się jak na filmie z Kubusiem Puchatkiem ;) [przypis Arka]. Był to 89 km naszej wycieczki a temperatura powietrza wynosiła
wtedy 20 stop. Celcjusza. Niebo nad nami było błękitne, natomiast nad horyzontem zaległy chmury. Droga natomiast jest bardzo wygodna; bez dziur, płasko
i z wygodnym poboczem.
O godzinie 12:47 Arek pokonał 100. kilometr naszej wycieczki, a dwie minuty później mój licznik pokazał setny kilometr.
Tu Arkowi skończyła się woda w bidonie. Oczywiście chciałem się z nim podzielić swoimi zapasami ale ja w bidonikach miałem
rozpuszczony Maxim, słodzony aspartanem, na który Arek ma uczulenie.
W Varisowie ani w Pribylinie nie było otwartego sklepu spożywczego, które w sobotę na Słowacji w mniejszych
miejscowościach otwarte są od 8 do 11. W Pribylinie na szczęście otwarty był bar, w którym za 90 koron zamówiłem jakąś potrawę. Nie miałem
pojęcia co dostanę bo Pani barmanka nie mówiła ani po polsku, ani po angielsku, a ja z kolei nie mówię po słowacku. Okazało się, że zamówiłem knedle
(w Polsce wygląda tak samo bułka przygotowana na parze) z kawałkiem mięsa w dość smacznym sosie. Arek trochę dokładniej wczytał się w menu wiszące
na ścianie w barze i zamówił sobie kurczaka z ryżem. Po krótkiej sjeście o godz. 14.10 wyruszyliśmy w dalszą drogę.
O godz. 15:45 zdobyliśmy najwyżej położony punkt na naszej wycieczce 1250 m n.p.m. Po przejechaniu 136 km dotarliśmy
w miejsce, które 19 listopada 2004 roku dotknął kataklizm. W trzy godziny huragan zniszczył ponad 12 tyś. ha lasu między Tatrzańską Kotliną a Podbańską.
Na ziemi znalazły się trzy miliony metrów sześciennych drewna. Padło co piąte drzewo w Tatrach. Był to największy z notowanych dotąd
takich kataklizmów po obu stronach gór [1]. Smutny to widok - drzewa wprawdzie już w większości uprzątnięto, ale nieme kikuty dają
wyraźny obraz co tu się wydarzyło.
Na Słowacji, w przeciwieństwie do Polski, jeździ bardzo wielu kolarzy. Bardzo nam się podobało pozdrawianie ich
w rodzimym języku "Ahoj!" i podniesienie ręki. O godz. 16:10 (i pokonaniu 142 km) dotarliśmy do otwartego sklepu spożywczego w Tatrzańskiej Polance.
Arek w końcu kupił wodę mineralną i batoniki, a ja uzupełniłem swój zapas wody. Szczyty Tatr znów schowane były w chmurach. O 16:47 licznik
Arka wskazał 150 km naszej wycieczki. Zaraz za Starym Smokovcem droga przez kilka kilometrów biegnie w dół. Wg mojego GPSa do zachodu słońca
zostało nam niecałe dwie godziny. Po minięciu wlotu do Doliny Białej Wody droga znów biegnie w dół i mogliśmy, choć bardziej
dotyczyło to mnie niż Arka, odpocząć. Zarówno Arkowi, jak i mnie, zjazd się bardzo podobał mimo, że z obu stron drogi wiatrołomy. Choć z drugiej strony
gdyby nie powalone drzewa, to nie widzielibyśmy podstawy Tatr ani szerokiej persektywy w kierunku południowym.
Przez chwilkę licznik pokazał mi 42.5 km/h i kadencję 102 obr./min. To jest to co tygrysy lubią najbardziej. Szkoda, że to było na zjeździe
a nie na płaskim odcinku ;-)
Po pokonaniu 167 km dotarliśmy do skrzyżowania Drogi Wolności z drogą nr 67 (Spišská Belá - Łysa Polana), [2]na którym skierowaliśmy
się na północ. Zmierzchało już, kiedy po przejechaniu 184 km dotarliśmy do przejścia granicznego na Łysej Polanie. Po krótkiej rozmowie
z celnikiem na temat naszej trasy, zamocowaniu lampek przednich i tylnich oraz gadżetów odblaskowych wyruszyliśmy na ostatni tego dnia podjazd. Oto
co można wyczytać w cytowanym już przezemnie przewodniku: Z Łysej Polany (970 m n.p.m.) trzeba się wspiąć na Wierch Poroniec (1105 m n.p.m.).
Inżynierowie budując szosę pod koniec XIX w. zaprojektowali - dla pokonania 135 m różnicy wysokości - dwie długie i ostre serpentyny. Późniejsi
użytkownicy drogi nazwali te dwa zakręty leżące blisko siebie językiem teściowej i jezykiem synowej [1].
Owe 1105 m n.p.m. osiągnęliśmy już po zmroku. Ścislej mówiąc Arek osiągnął go pierwszy i chąc nie chąc musiał na mnie
poczekać jakieś dwie minutki. Bardziej niz za Łysą Polaną to chyba na Zdziarską Przełęcz się wlokłeś ;) [przypis Arka]. Następnie skręciliśmy w asfaltowo-dziurawą drogę w lewo i przez Brzeziny i Jaszczórówkę dotarliśmy do Zakopanego.
Pod Dworcem PKP mój licznik pokazał 205 km. Jako, że do odjazdu pociągu do Krakowa zostały nam jeszcze dwie godziny udaliśmy się do baru
aby omówić dzisiejszą wycieczkę
Znaki drogowe na Słowacji sa lepsze niż u nas. Na każdym podana jest odległość do miejscowości oraz
jeżeli jest taka potrzeba to z wyraźną strzałką gdzie trzeba skręcić. Asfalt też Słowacy mają lepszy niż w Polsce. W mniejszych miejscowościach
sklepy spożywcze otwarte są w soboty od godz. 8 do 11, a w niedzielę od 7:30 do 9. Znacznie więcej rowerzystów można spotkać u naszych południowych
sąsiadów. A w dodatku oni na prawdę jeżdżą i to większymi grupami. Tylko pozazdrościć. Bardzo polecamy niżej wzmiankowany przewodnik, który w moim
przypadku doprowadził do niniejszej wycieczki. A przez całą wycieczkę służył jako... przewodnik. Mieliśmy też papierową mapę ale rozłożyliśmy ją tylko raz czy dwa razy.
Literatura:
[1] Marek Grocholski, Wokół Tatr na rowerze, Pascal, Bielsko-Biała (2005)
[2] Dookoła Tatr atrakcje turystyczne, mapa samochodowa, rowerowa i narciarska, 1:100 000, SYGNATURA, POLKART, wyd. II, Warszawa - Zielona Góra - Zakopane, (2004/05)
|